Do parku wjeżdżamy od strony wschodniej, przez bramę von Lindequista. Musimy się wylegitymować naszymi paszportami, których numery są sprawdzane w bazie danych. Widzimy uzbrojonych strażników, jak również tablicę informującą o zakazie używania dronów. Te wszystkie środki ostrożności są powzięte z powodu zagrożenia kłusownictwem. Dlatego też nie podaje się liczb informujących o wielkości populacji nosorożców i słoni na terenie parku.
Etosza, godz. 6.30, wodopój Twee Palms (w jez. afrikaans dwie palmy). Wydaje się, że trzeba będzie zmienić nazwę wodopoju na jedna palma, ponieważ jedna palma leży na ziemi. fot. Andrzej Rakowski
Na terenie Etoszy znajduje się sześć miejsc noclegowych, które są dokładnie ogrodzone. Pierwszą noc będziemy spać w Namutoni, w bungalowach postawionych w sąsiedztwie starego niemieckiego fortu, którego białe mury dodają unikalnego charakteru temu miejscu. Drugą noc będziemy spać w Okaukuejo, które znajduje się kilka kilometrów od zachodniego brzegu niecki. W dużym uproszczeniu można powiedzieć, że w Etoszy cykl życia obraca się wokół wodopojów. Wszystkie, zarówno naturalne jak i te wywiercone przez człowieka, są zasilane źródłami artezyjskimi.
Okolice wodopoju Twee Palms, bezkrwawe łowy rozpoczęte. W Etoszy każdy stojący samochód jest sygnałem, że dzieje się coś interesującego. W tym wypadku wabikiem jest odpoczywające stado lwów. fot. Andrzej Rakowski
Po długim oczekiwaniu w końcu wjeżdżamy do parku. W Etoszy można jedynie się poruszać tylko i wyłącznie w samochodach. Każde jego opuszczenie może spowodować, że zostaniemy postawieni w stan oskarżenia. Wszystko to z powodu dużej liczby żyjących tam niebezpiecznych zwierząt, takich jak choćby lew czy słoń. Sieć dróg umożliwia odwiedzanie wodopojów.
Ledwo przekraczamy bramę parku, a już napotykamy samotną hienę, która leży w cieniu niewielkiego drzewa. Pomimo późnego popołudnia temperatura grubo przekracza 30˚C, co jest wyraźnie odczuwalne. Niedaleko hieny dostrzegamy dikdik sawannowy, jedną z najmniejszych antylop. Wysokość w kłębie u dorosłego osobnika nie przekracza 50cm. Patrząc na rozmiary dikdika tym bardziej zdumiewa fakt, że ten gatunek jest w stanie przeżyć w tak niegościnnym środowisku pełnym różnych drapieżników. Zagrożenie na dikdika czyha nie tylko na ziemi, ale i z powietrza, bowiem polują na nie wojowniki zbrojne – potężne ptaki z rodziny jastrzębiowatych.
Na zegarku nie ma jeszcze południa, aż już wysoka temperatura zaczyna doskwierać. Zebry i impale gaszą pragnienie przy wodopoju. Na swoją kolej czekają już oryksy. fot. Andrzej Rakowski
Wydaje się, że na terenie parku najwięcej jest skoczników, które dziesiątkami przemieszczają się po parku. Zbyt daleko nie oddalamy się od Fortu. Po pierwsze jest już późno, a po drugie marzymy o odpoczynku po całodniowej podróży w samochodzie. Wracamy do Namutoni, gdzie po zakwaterowaniu w bungalowach odświeżamy się pod prysznicem. Przed zachodem słońca, jeszcze przed kolacją, spotykamy się przed wodopojem w nadziei, że uda nam się wypatrzyć jakieś spektakularne zwierzęta.
Otwieranie i zamykanie bram w Etoszy jest uwarunkowane godzinami wschodów i zachodów słońca. W ciągu roku te godziny zmieniają się wraz z pozorną wędrówką słońca po nieboskłonie. Po otwarciu bramy można przebywać na terenie parku nieprzerwanie aż do zachodu. Istnieje możliwość wjazdu do parku w nocy, lub pół godziny przed otwarciem bram. Zarówno w pierwszym, jak i w drugim przypadku może to się odbyć w obecności przewodników zatrudnionych w parku, i samochodami specjalnie do tego przystosowanymi. Niemal wszyscy z naszej grupy korzystają z drugiej możliwości.
Wskazówki na zegarze zbliżają się do 14 godziny, a temperatura sięga już 38°C. Stłoczone stado impal szuka ulgi w cieniu rozłożystej akacji. fot. Andrzej Rakowski
Tylko Włodek i ja nie decydujemy się na to. Włodek ma ochotę dłużej pospać. Wielokrotnie podkreślał, że był już w Etoszy i widział to wszystko, na dodatek trudy podróży dają się mu we znaki. Jeśli idzie o mnie, owszem byłem już w Etoszy kilka razy, ale nie mam zamiaru rezygnować z kolejnej okazji. Za każdym razem moim marzeniem było obcowanie na moich warunkach, tzn. podjeżdżam do wodopoju i siedzę tam tak długo jak tylko chcę. I nieoczekiwanie pojawia się taka możliwość.
Przed świtem budzą mnie rozmowy współuczestników wyprawy, którzy szykują się do wyjazdu. Wstaję jak robi się cicho. Siedzę w samochodzie przed otwarciem bramy. Ku mojemu zaskoczeniu nie jestem sam. Przede mną jest jeden samochód. Po otwarciu bramy, zaopatrzony w mapę wyruszam na wschód, w kierunku wodopoju Twee Palms, co w języku afrikaans po prostu oznacza dwie palmy. Nie trudno się domyślić, że nazwa wzięła się od samotnie rosnących w tym miejscu dwóch palm makalani. Gdy dojeżdżam do tego miejsca widzę tylko jedną palmę. Druga leży przewrócona. W tym momencie nazwa nabiera innego znaczenia.
Samotne drzewo stojące na tle niecki, prehistorycznego jeziora. W lokalnym języku słowo etosza znaczy „wielkie białe miejsce”. fot. Andrzej Rakowski
Oprócz mnie nikogo tam nie ma. Widzę zbliżające się do wodopoju stado antylop gnu. Jedna z nich wyraźnie utyka. Zastanawiam się czy ten uraz był spowodowany atakiem drapieżnika, czy może to rezultat choroby. Antylopy podchodzą do wodopoju jednak zatrzymują się nad brzegiem, nie piją, najwyraźniej coś je niepokoi. Być może to moja obecność, a być może czują coś czego ja nie czuję. Gnu stoją dłuższą chwilę i ku mojemu zaskoczeniu odchodzą bez ugaszenia pragnienia. Tym bardziej mnie to dziwi, gdyż dookoła otwarta przestrzeń poza pojedynczymi drzewami i żadnych zwierząt. Decyduję się zawrócić i pojechać w stronę Halali.
Przejechałem ledwie kilkaset metrów i nagle, niemal w ostatniej chwili, dostrzegam leżącego, w cieniu niewielkiego drzewa, w pozycji Sfinksa samca lwa. Zwalniam i cofam aby zająć dogodną pozycję do obserwacji. Gdy się zatrzymuję i wyłączam silnik to dostrzegam obok samca śpiącą samicę. Teraz wiem skąd to wahanie u antylop, które najwyraźniej musiały wyczuwać obecność lwów. Gdy stawką jest życie już nie dziwi nadmierna ostrożność. Po ułożeniu samca widać, że obserwował gnu.
Jest tak sucho i wietrznie, że tworzy się wir z piasku. fot. Krzysztof Glegoła
Po dłuższej chwili kilkanaście metrów dalej dostrzegam ruch w kępach traw. To małe lwiątka, które hasają wokół leżącej samicy – prawdopodobnie ich matki – uprzykrzając się jej swoimi zabawami. W końcu samica podnosi się, być może pragnie trochę spokoju, i dołącza do leżącej pary pod drzewem. Niestety mali ciemiężyciele podążają za nią, lecz teraz będą mogły swoją energią obdzielić trójkę dorosłych. Teraz cała trójka dorosłych śpi. Lwy większość czasu w ciągu doby, jest to średnio około 20 godzin, spędzają na spaniu. Na polowania zwykle wybierają się nocą lub przed świtem.
Stojący samochód w Etoszy zawsze sygnalizuje, że w pobliżu jest coś wartego obserwowania. Dlatego zbyt długo nie cieszyłem się samotnością. Po kilkunastu minutach dołączył następny samochód, potem kolejne. W rezultacie naliczyłem siedem samochodów. Ostatni kierowcy starali się wcisnąć pomiędzy już zaparkowane by zająć dogodne miejsce do obserwacji. Wielkie koty i słonie zawsze wzbudzają duże zainteresowanie. Dość powiedzieć, że podczas moich poprzednich wizyt w Etoszy tylko raz udało mi się widzieć lwy – dwa młode samce śpiące pod drzewem i w odległości kilkuset metrów od drogi, więc nie było tego efektu co teraz, gdy mogłem obserwować całą lwią rodzinę, w dodatku we względnie bliskiej odległości.
Stado skoczników w oczekiwaniu na swoją kolej przed wodopojem. fot. Krzysztof Glegoła
W jednym z samochodów widzę Elę, Anię i Jarka, pozdrawiamy się. Oprócz nich w samochodzie jest jeszcze kilkoro obcych turystów. Zajmują pozycję do obserwacji przede mną. Kilkaset metrów dalej po dnie niecki „gęsiego” kroczą zebry, które podążają w kierunku „dwóch palm”. Lwy nie okazują żadnego zainteresowania. Wszystkie osobniki zgodnie śpią. Ta bezczynność sprawia, że odjeżdżają niektóre samochody, a w ich miejsce pojawiają się kolejne.
Nieubłaganie moje chwile niezależności się kończą, muszę wracać do Namutoni, gdyż jesteśmy umówieni na śniadanie, a po nim wyruszamy do Okaukuejo. Widząc nadal śpiące lwy mam mniejsze poczucie żalu odjeżdżając, wszak nie wiem jakie ekscytujące obrazy jeszcze przede mną. Faktycznie nie pomyliłem się, widok kilkunastu słoni w odległości kilkunastu metrów był bardzo ekscytujący.
Przy wodopoju wyczuwa się wielkie napięcie wśród zwierząt, a to z powodu ewentualnego ataku drapieżników, stąd nietrudno o impuls, który wyzwoli gwałtowną reakcję. fot. Krzysztof Glegoła
Również i my zainteresowaliśmy się stojącymi przy drodze samochodami stojące na otwartej przestrzeni. Gdy do nich podjechaliśmy okazało się, że w przepuście przez drogę leżą lwy. Wskaźnik temperatury na desce rozdzielczej samochodu wskazuje temperaturę 38˚C. Nic dziwnego, że zwierzęta szukają skrawka cienia. W innym miejscu widzimy ponad 20 antylop impala, które stoją stłoczone w cieniu rozłożystej akacji. Przed jednym z wodopojów kilkanaście zebr, ustawionych w rzędzie, pije wodę jak na komendę. W ciągu całego dnia widzimy wiele podobnych obrazów. Do Okaukuejo docieramy na godzinę przed zamknięciem bramy – głodni i zmęczeni, lecz z mnóstwem wrażeń.
Po kolacji udajemy się do słynącego z obfitości, odwiedzających go zwierząt, wodopoju. Jest już ciemno gdy przychodzimy, lecz nam to nie przeszkadza, gdyż wodopój jest oświetlony. Niemal wszystkie ławki są zajęte, wszyscy w ciszy czekają na odwiedzających gości. Pierwsze przychodzą słonie, które śmiało podchodzą ugasić pragnienie. Po jakimś czasie dostrzegamy samotną żyrafę – stojącą i wyczekującą, wkrótce dołączają do niej kolejne dwie. Ośmielone jakby swoją wzajemną obecnością powoli zbliżają się do zbiornika.
Samiec antylopy kudu, jednej z największych gatunków antylop, dostojnym krokiem przekracza drogę. fot. Krzysztof Glegoła
Nagle, wielkie poruszenie wśród obserwujących turystów, z mroku wyłania się nosorożec, który powoli – niemal dookoła – obchodzi zbiornik. Dopiero gdy jest po drugiej stronie wchodzi do wody. Najwyraźniej przeszkadzał mu hałas i musiał się upewnić, że jest bezpiecznie. Nosorożce jak na tak wielkie olbrzymy – dorosłe osobniki w naturze praktycznie nie mają wrogów – są zwierzętami bardzo nieśmiałymi. Mają słaby wzrok, lecz za to zmysł węchu i słuchu jest bardzo dobrze rozwinięty. Gdy nosorożec gasił pragnienie, to przy wodopoju pojawiła się samotna hiena, również spragniona. Do pełni szczęścia brakuje jeszcze lwów, ale te się nie pojawiają.
Następnego dnia, rankiem jeszcze przed śniadaniem, poszedłem ponownie nad wodopój – pożegnać się z Etoszą. Zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie ogrodzenia były pustki. Gdy akurat do niego podszedłem to akurat od wodopoju oddalała się samotna żyrafa. Poza nią na horyzoncie nie było widać żadnych zwierząt. Po śniadaniu opuszczamy Etoszę i wyruszamy w kierunku Erindi Game Reserve – jednego z największych prywatnych rezerwatów przyrody na świecie.
Poranek w Okaukuejo, samotna żyrafa oddala się od wodopoju. fot Andrzej Rakowski
Powierzchnia rezerwatu obejmuje około 80 tys. ha. Według szacunków w rezerwacie żyje około 20 tys. ssaków, a wszystko zaczęło się od 55 żyraf. Trudno w to dzisiaj uwierzyć, ale gdy w 1986 roku bracia Joubert kupowali pierwszy fragment ziemi, to na tym terenie zamierzali prowadzić wzorcową farmę hodującą bydło. Jednak jak to często bywa przeznaczenie miało inne plany. Zanim farma zamieniła się w rezerwat, to na początku lat 90. właściciele zorientowali się, aby zwiększyć dochodowość farmy, to oprócz bydła powinni zacząć stopniowo gromadzić dziką zwierzynę.
Obawy powstrzymujące przed tym krokiem dotyczyły zasobności naturalnego pożywienia – czy nie zostaną one nadwyrężone wskutek większej ilości roślinożerców. Dlatego właściciele Parku, by uniknąć współzawodnictwa o pożywienie dzikich zwierząt z hodowlanymi, zdecydowali się na introdukcję zwierząt żyjących na równinach i wprowadzili tam wspomniane żyrafy. Przedsięwzięcie okazało się sukcesem i postanowiono wprowadzić więcej zwierząt. Z Etoszy sprowadzono słonie i antylopy gnu, równocześnie powiększając obszar rezerwatu. Gdy w Erindi wypuszczano słonie i gnu, to już tam żyły oryksy, kudu, pawiany, gepardy, lamparty, ratele i wiele innych gatunków zwierząt.
Erindi Game Reserve, widok z tarasu widokowego. fot. Andrzej Rakowski
Takie były początki. Całkowicie zrezygnowano z hodowli bydła i rezerwat spełnił wszystkie wymogi potrzebne do zarządzania zwierzętami na tak ogromnym obszarze, czyli kontrolowanie populacji, prowadzenie badań i programów ochronnych. Obecnie w Erindi prowadzone są programy ochronne m. in. likaonów, gepardów, pangolinów i mrówników.
Do Erindi przyjeżdżamy w porze lunchu. Wchodzimy do restauracji i od razu zaskoczenie. Do ogromnego budynku, w którym znajduje się kilkanaście nakrytych długich stołów, przylega taras, z którego rozciąga się imponujący widok na wodopój. W momencie gdy tam przybywamy przed tarasem znajdują się słonie, które przyszły ugasić pragnienie. W pierwszym momencie trudno opuścić taras i zostawić taki obraz na rzecz posiłku. Jednak głód zwycięża, poza tym po popołudniu wybierzemy się na tzw. game drive i z pewnością czekają nas większe atrakcje.
Wyjazd na game drive w Erindi, oprócz kierowcy zaopatrzonego w sztucer i maczetę, jesteśmy pod opieką przewodnika San. fot. Andrzej Rakowski
Wprawdzie słońce chyli się już ku zachodowi, gdy wyruszamy na game drive, lecz nadal mocno grzeje, co uśpiło moją czujność i wybrałem się na tą przejażdżkę tylko w koszulce z krótkim rękawem. Za co w drodze powrotnej przyszło mi zapłacić szczękaniem zębami. Nasz przewodnik i kierowca w jednej osobie miał na sobie gruby zielony sweter, co powinno zwrócić moją uwagę, niestety nie zwróciło. Być może fakt zabrania przez niego strzelby pochłonęło moją wyobraźnię. Na przodzie maski było przygotowane siedzisko, które zajął – odziany tylko w tkaninę zakrywającą jego „klejnoty” – mężczyzna San, jak rozumiem to on był faktycznym przewodnikiem.
Jednak to nie on wytropił pierwszą zwierzynę, którą był gepard, lecz nowoczesna technologia, a dokładniej umożliwił nam to sygnał radiowy wysyłany przez jego obrożę. Kolejny przystanek był przy śpiącym lwim stadzie, co też wydaje się nie było trudne, ponieważ dzień wcześniej lwy upolowały elanda, największą antylopę, którego nie były w stanie całego zjeść. Jedzenia wystarczy im jeszcze na co najmniej dwa dni. Następną atrakcją jest samotny samiec słonia, którego spotkaliśmy. Ogromny samiec stał od nas w odległości zaledwie kilku metrów.
W Erindi, jak w wielu rezerwatach zwierząt w Namibii, jest prowadzony programy ochrony zagrożonych wyginięciem gatunków. Jednym z nich jest gepard, których pozostało na świecie mniej niż 15 tys. osobników. fot. Krzysztof Glegoła
Jednak wszystko przebiły nasze spotkania z nosorożcami. Najpierw, na otwartej przestrzeni, która w trakcie pory deszczowej mogłaby być polaną, nasz przewodnik urządził postój na poczęstunek – alkohol i przekąski. Nagle nasz faktyczny przewodnik, San, wytropił w zaroślach nosorożca białego, który jakby nas obchodził. W odległości kilkudziesięciu metrów, nosorożec wkroczył na „polanę”. Najwyraźniej był nami zaciekawiony, gdyż kroczył raz w lewo raz w prawo, jednocześnie się do nas przybliżając. Podszedł już tak blisko, że przewodnik nakazał nam wsiąść do samochodu, a sam zaczął wszystko składać. Gdy zaczęliśmy jechać samochodem nosorożec stracił zainteresowanie i oddalił się.
Po przejechaniu kilku kilometrów napotkaliśmy cztery nosorożce przed „punktem wydawania wody”, nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że były tam trzy nosorożce białe i jeden czarny. Nasz przewodnik podkreślił, że pierwszy raz zdarzyło mu się widzieć nosorożca białego i czarnego przy tym samym wodopoju. Musieliśmy mu uwierzyć na słowo, zwłaszcza, że niektórzy z nas pierwszy raz w ogóle widzieli nosorożca czarnego – rzecz jasna na wolności. Mimo sugerujących to nazw, nie ma wyraźnej różnicy w kolorze skóry wspomnianych nosorożców. Oba gatunki są szarawe, różnią się rozmiarami, kształtem pyska i kształtem uszów.
Wszystkie gatunki nosorożców są zagrożone wyginięciem z powodu kłusownictwa. Dlatego przewodnicy w Erindi prosili nas o niezamieszczenie zdjęć nosorożców w mediach społecznościowych. Na zdjęciu nosorożec biały – wyraźnie zainteresowany naszą obecnością podchodził do nas. fot. Andrzej Rakowski
Było już ciemno gdy wjeżdżaliśmy do lodgy, co przyjąłem z ulgą, ponieważ mocno zmarzłem. Na kolację udałem się ubrany w bluzę z długim rękawem. Po pożegnalnej kolacji siedzieliśmy wszyscy na tarasie i jeszcze podziwialiśmy przychodzące zwierzęta. Jednym z ostatnim widoków jaki zapamiętałem był wchodzący do wody krokodyl. Następnego dnia wystartowaliśmy do Windhuku na lotnisko. To był nasz ostatni dzień w Namibii. Po południu, już na lotnisku, gdy pozostali członkowie grupy byli już w powietrzu, okazało się, że to nie jest mój ostatni dzień, że przyszło mi spędzić jeszcze jedną noc w Windhuku. Ale to jest już temat na zupełnie inną opowieść.